niedziela, 30 marca 2014

"Grin"

Pierwsza część opowiadania Kajjki.
Coraz bardziej się jaram :D

– Tfu…! A zaraza – splunął ze wstrętem. – To, sigin!

Poraniona, skuliła się pod nawisem rudawego piaskowca, wciśnięta w naturalną szczelinę, wyżłobioną pracowicie przez wiatr i piasek. Wodziła dokoła przerażonymi, przekrwionymi oczyma o złotawych tęczówkach. Poprzez rozdarty rękaw prześwitywała jasna skóra naznaczona filigranem znamienia.
Ich było sześciu. Odziani w proste ubrania z wełny i koźlej skóry, wskazujące na wykonywaną profesję. Poganiacze.

 

Tylko jeden, najwyższy, tęgi, o nalanej twarzy ze szczeciniastym, rudawym zarostem, odziany był w drogi jedwab i aksamitny, pikowany kaftan zdobiony haftem. Ten musiał być kupcem i właścicielem towaru, który wiozła karawana. Kupiec miał krótki sztylet zatknięty za jedwabny, szeroki pas. Pozostali także uzbrojeni byli w sztylety, ale ich broń miała wąskie, długie ostrza.

– Wiedziałem, że to nie dziki zwierz wykończył tamtą harpię. Od razu wiedziałem – pochwalił się swoją przenikliwością jeden z poganiaczy.

-  Suka – syknął inny – trzeba jej poderżnąć gardło i powiesić głową w dół, żeby krew zeszła.
– Zostawcie. Jest ranna i ledwo zipie, długo nie pożyje. Tu wszędzie pustynia... ani żarcia, ani wody...
– Głupiś, Grin. Sigin, jak go nie wykrwawisz, jak flaków nie wyprujesz, zawsze się jakoś wyliże. Czarów użyje. Ona – wskazał wzrokiem kulącą się w szczelinie dziewczynę – widziała nas. Wielbłądy ochwaci, jak nic. Albo burzę ściągnie. Trzeba ją wykończyć, inaczej źle będzie z nami.
– Sam głupoty pieprzysz, Bermus warknął Grin z niesmakiem.

Miał nieprzyjemną świadomość, że spieranie się o życie napotkanego sigina, nie ma sensu. Jego towarzysze zabiją ją tak, czy inaczej.

– Wierzycie w te wszystkie bajdy o siginach jak małe dzieci – splunął pogardliwie pod nogi Bermusa i oddalił się od nich. Nie miał ochoty być świadkiem kaźni.

- A ty, co?! – zawołał za nim któryś z poganiaczy. Żal ci ścierwa? Może jeszcze opatrzyć i nakarmić ją mamy? zarechotał złośliwie.

Reszta zawtórowała mu równie nieprzyjemnym rechotem, po czym zajęli się rozważaniem możliwości:

– A może by sprzedać? Podobno na zachodzie za żywego sigina niezłą sumkę można utargować.

– Taa… tyle, że nim dotrzemy na zachód wiedźma wszystkich nas wydusi.
– Słyszałem, że jak sigin wycieńczony, to słaby i czarować nie może. Żarcia jej nie dać, to nic nie zrobi…
– A ja mówię – upierał się Bermus wykrwawić trzeba.

Sięgnął pod nawis, złapał nieszczęśnicę za nadgarstek i próbował wyciągnąć ze szczeliny. W obronnym odruchu trzepnęła go lekko palcami wolnej ręki, trafiając w odsłoniętą skórę na przedramieniu. Poganiacz wrzasnął, puścił ją i odskoczył w tył. Wrażenie było nieprzyjemne, choć nie oberwał mocno. Na silniejszy impuls nie było jej już stać.
Szarpane rany na żebrach i udzie, pozostawione przez szpony i ostry, haczykowaty dziób harpii, spowodowały znaczny upływ krwi i osłabiły. Teraz promieniowały tępym bólem, być może zainfekowane jakimś paskudztwem.

– A to ścierwo… Potraktowany impulsem poganiacz rozcierał odrętwiałe ramię. Jeszcze ma siłę kąsać, wiedźma parszywa… Już ja cię wykrwawię. Sprawną ręką wyszarpnął zza pasa swój długi sztylet.

– Odsunąć się, durnie – wtrącił się ryży kupiec w haftowanym kaftanie.

Rozepchnął poganiaczy i wysunął się przed nich.

– Cofnąć się – nakazał. Posłuchali go i odstąpili nieco.

– Pojęcia nie macie, jak sobie radzić z siginem mruknął pogardliwie. Mierząc dziewczynę zimnym spojrzeniem z pietyzmem naciągał długie, grube, skórzane rękawice, starannie osłaniając nimi przedramiona.
– Tylko idiota łapie sigina gołą łapą. Do tyłu mówię – warknął, odpychając stojących najbliżej. Pozostali sami się cofnęli.

Kupiec nachylił się i sięgnął…
Próbowała odepchnąć jego ramię, dotknąć niechronionej skóry powyżej rękawicy, uderzyć. Ogólne osłabienie sprawiło jednak, że wzrok się mącił, a ruchy nie były dość szybkie, ani właściwie skoordynowane. Mężczyzna bez większego trudu uwięził oba nadgarstki sigina i szarpnięciem pociągnął w swoją stronę. Krzyknęła, czując, jak poraniony bok szoruje po twardej skale. Z rany znów zaczęła sączyć się krew i pociemniało w oczach. Oprawca odwrócił ją twarzą do ziemi, wykręcił jej ręce do tyłu i przycisnął brutalnie kolanem.

– Dawać jakiś rzemień!


Chwilę później wprawnie skrępował ręce sigina i kolejnym brutalnym szarpnięciem próbował postawić na nogi, ale nie była zdolna się na nich utrzymać. Rozorana dziobem harpii kończyna była odrętwiała i bezwładna. Dziewczyna opadła na kolana.

– No, pięknie, pięknie, panie Perta. Stojący najbliżej, Bermus, wyszczerzył się, ukazując bez skrępowania, nieestetyczne braki w uzębieniu. A gdzie to nauczyliście się takich zmyślnych sztuczek? – dopytywał się, nie mogąc się przy tym powstrzymać przed wymierzeniem kopniaka skrępowanej ofierze.

 
Perta sapnął z satysfakcją.

– Za młodu polowało się trochę z Psami Pustyni.


Z wolna ściągał rękawice, taksując wzrokiem schwytaną sztukę. Impulsy wysyłane były przez zakończenia nerwowe w opuszkach palców. O ile nie miała dość sił, by wesprzeć się żywiołem, ze związanymi na plecach rękami nie stanowiła dla nich zagrożenia. Zważywszy, że nie była zdolna utrzymać się na nogach, było mało prawdopodobne, by zdołała odwołać się do żywiołu.
Perta oderwał lewy rękaw jej koszuli. Znamię, które normalnie oplatało ramię i sięgało obojczyka, teraz kończyło się poniżej łokcia. Kupiec cmoknął i skrzywił się niezadowolony. Zacisnął żelazny uchwyt na gardle sigina, uniemożliwiając oddychanie i z obojętnym wyrazem twarzy obserwował, jak znikają kolejne segmenty znamienia. Rozluźnił chwyt dopiero, gdy zostało ich nie więcej niż pięć.
Upadła na ziemię i krztusząc się łapała spazmatycznie powietrze.

– Wykrwawić trzeba, nie udusić. Uduszona czarownica ożyć jeszcze może – wymądrzył się Bermus. Ja mogę… Zaoferował się, potrząsając wymownie sztyletem.

− Durnyś, Bermus – skrzywił się Perta zabieraj tę swoją kosę. Nie po to się trudziłem wyciągać dziewkę z tej dziury, żebyś mi ją teraz zarżnął.

Poganiacz cofnął się posłusznie.
− Racja – przytaknął pochlebczo – za sigina ładny grosz…
− Ani myślę wlec ją ze sobą taki szmat drogi.
− Jako to? – poganiacz kompletnie już teraz zgłupiał, nie pojmując intencji ani zamiarów swojego pryncypała.
− Durnyś, powiadam ci. – Perta nieśpiesznie spojrzał w niebo. Słońce wisiało nisko nad horyzontem.
− Późno już, dzień się kończy. Rozbijcie obóz. Zostaniemy tu na noc. Miejsce dobre, jak każde inne.
− A z tą…? – Poganiacz wskazał wzrokiem skrepowaną dziewczynę.
− Jak to, co? Nigdzie nie ucieknie. Kąsać też nie da rady. Zjemy coś, a potem… − przewrotny uśmieszek wykwitł na ustach Perty – nie wiem, jak wy, ale ja się zabawię…
 

***

Ryży kupiec nachylił się nad swoją ofiarą.

– I co, wiedźmo? Co teraz powiesz?

– Zabij… ‒ ledwie była w stanie mówić – proszę, zabij…
– Zdążysz jeszcze zdechnąć… syknął, uśmiechając się szyderczo.

Nie była zdolna się bronić. Nie miała sił. Nie krzyczała. Tylko w oczach o złocistych tęczówkach gasło światło. Rozpacz i rezygnacja za każdym razem były głębsze, aż pozostała w nich już tylko obojętna pustka oczekiwania na koniec.
Grin oporządził wielbłądy. Zgarnął kilka sztuk uprzęży wymagających naprawy i usiadł z dala od reszty. Nie miał zamiaru zabawiać się kosztem schwytanego sigina. Skoro nie wolno jej było żyć, gdyby mu pozwolono, zabiłby ją od razu. Szybko i możliwie bezboleśnie. Nie pozwolono jednak. Siedział więc sam, z ponurą miną, zabijając czas pracą.

– Ej, Grin! A ty, co? Czarownicy się boisz? – zawołał Bermus, poprawiając portki na chudym tyłku.

Wygrzebał ze swoich juków metalową, obciągniętą koźlą skórą manierkę i podchodząc do Grina, rzucił mu ją.

– Trzymaj, napij się. I ciepnijże tę rymarkę zarechotał i usiadł obok towarzysza. Zostaw to powiadam ci. Chodź, zabaw się jak wszyscy. Klepnął rymarza w łopatkę.

Grin pociągnął słuszny łyk z manierki i oddał ją właścicielowi.

– Nie lubię siginów – burknął bez cienia uśmiechu – i nie mam ochoty z żadnym się parzyć ani dla zabawy, ani dla mściwości. Nie mam upodobania w znęcaniu się czy to wieprz rzeźny, czy inna zaraza.

– Głupiś… mruknął w odpowiedzi Bermus i oddalił się, pozostawiając go z jego filozofią. Grin odprowadził poganiacza chmurnym spojrzeniem. Zacisnął mocno szczęki i powrócił do swojej roboty.
***

źna noc już była, gdy wreszcie wszyscy zapadli w głęboki sen. Grin, który nie brał udziału w „zabawie”, teraz trzymał wartę. Wstał i przeszedł się pomiędzy śpiącymi, sprawdzając czy sen poganiaczy jest dość twardy. Upojeni trunkiem i hulankami chrapali mocno.
Najciszej, jak się dało, osiodłał jednego wielbłąda. Potem odwiązał wszystkie i oddalił się z nimi. Osiodłanego zostawił tuż za skalnym nawisem. Resztę poprowadził jeszcze kawałek. Gdy uznał, że znalazł się dostatecznie daleko od obozowiska, porozcinał ich pęta i popędził je w noc, strzelając korbaczem po zadach.
Wrócił do ogniska. Zabrał derkę. Skatowana dziewczyna leżała tam, gdzie ją zostawili. Wciąż jeszcze żyła. Jęknęła bezwiednie, gdy owijał pledem zmaltretowane ciało. Chciała coś mówić. Zasłonił jej dłonią usta, wzrokiem nakazując milczenie. Wielbłąd, którego pozostawił za skałą, wciąż tam był.
Całą noc jechali na wschód, w kierunku kolonii. Jeśli tamci będą ich ścigać… Kolonia była jedynym logicznym kierunkiem ucieczki dla sigina. O świcie znaleźli się nad brzegiem szerokiego, kamienistego uedu biegnącego w kierunku północno-wschodnim. Kilka godzin posuwali się jego dnem na południe. Na kamienistym podłożu płaskie kopyta wielbłąda nie zostawiały śladów. Wreszcie Grin skierował wierzchowca na zachód i znów popędził galopem.
Nie rozmawiali. Ona, co chwilę traciła przytomność. Szaleńcza ucieczka nie pomagała odzyskać bodaj odrobiny sił. Ciało trawiła gorączka. Grin poił ją jedynie wodą, licząc, że zdoła utrzymać przy życiu, nim dotrą do jakiejś oazy, gdzie będzie mógł opatrzyć jej rany...

 

***

Syn rymarza przyszedł na świat wczesnym latem. Jego matka odeszła cicho i spokojnie, pozostawiając troskę o potomka ojcu. Wychowywał dzieciaka sam. Sam uczył go rzemiosła i posługiwania się bronią.

– Tato...? – zapytał któregoś dnia chłopak. Czy moja matka… Czy jestem do niej podobny?

Z uwagą przyglądał się własnemu odbiciu w tafli wody w stawie.
– Bo ty masz ciemne włosy i oczy a ja nie. Jaka ona była? dopytywał się.

Rymarz uśmiechnął się i zmierzwił dłonią rudawą czuprynę syna.

– Była dobrą kobietą. I piękną. Masz jej oczy.

– Tylko oczy? – rozczarował się chłopak. To do kogo w końcu jestem podobny? Ty nigdy nie mówisz o mamie. Opowiedz mi...
– Kiedyś ci opowiem, Grin. Kiedyś, nie dziś…

Któregoś dnia opowiedział…

 

***

Młody Grin miał dwadzieścia jeden lat, gdy umarł jego ojciec. Młodzieniec nie przejął po nim rymarskiego warsztatu. Zniknął z wioski i słuch o nim zaginął.

 

***

Perta nie mógł sobie darować, że dał się tak głupio podejść. Wiedziony chciwością, licząc na łatwy zysk, dał się wywieść w pole jakiemuś smarkaczowi i teraz tkwił w tej cuchnącej norze, nie wiadomo gdzie. Nie dochodziły tu żadne odgłosy. Panowała ciężka, ponura cisza, od czasu do czasu przerywana jedynie odgłosem upadającej, na kamienne podłoże, kropli wilgoci. W tej dudniącej w uszach ciszy brzmiało to niemal jak huk.
Wykręcone, skrępowane kończyny zdrętwiały i bolały. Więzy zaciągnięto mocno. Bardzo mocno. Bezlitośnie i w taki sposób, że próba poruszenia ramionami lub nogami powodowała zaciskanie się zadzierzgniętej na szyi pętli, a oddychanie i bez tego utrudniał wepchnięty aż po gardło knebel. Powietrze było ciężkie, gęste i cuchnęło rozkładem. Skonstatował, że leży w kałuży jakiejś obrzydliwej, smrodliwej cieczy. Wzrok przyzwyczaił się do mroku i dostrzegał teraz maleńkie okienko pod sufitem. Ale od środka zabito je deskami, a przez szpary, tylko w jednym miejscu, sączyła się nitka światła cieniutka jak pajęcza nić. Z zewnątrz, okienko też musiało być czymś zasłonięte. Mdły promyczek rozpraszał ciemność tyle tylko, że dało się rozróżnić płaszczyzny ścian, a i tak, żeby je dostrzec, trzeba było nieźle wytężyć wzrok. Gdyby nawet Perta mógł wrzeszczeć pewnie i tak, nikt by nie usłyszał jego wołania.
Za plecami starego kupca, przez grubą warstwę głuchej ciszy, przebił się stłumiony odgłos kroków. Nie mógł się jednak odwrócić, by zobaczyć kto się zbliża, nie narażając się przy tym na uduszenie. Oklapł więc i czekał zdjęty przerażeniem, sam nie wiedząc czy woli tkwić tu w beznadziei, sam jak palec, czy pragnie jakiegokolwiek towarzystwa. Cokolwiek miało się zdarzyć, perspektywa napawała go strachem, bo jakieś dziwne przeczucie mówiło mu, że nie będzie to nic miłego.
Ten, kto znalazł się za nim, syknął jadowicie do ucha:

– I co, kupcze? Co teraz powiesz?

 
Nie miał pojęcia, co mógłby powiedzieć, nawet gdyby w gębie nie tkwił knebel uniemożliwiający powiedzenie czegokolwiek. Zamrugał tylko oczyma, czując jak ciepła strużka moczu cieknie po udzie i rozpływa się w paskudnej cieczy, w której leżał. Nieznajomy rozciął więzy na nogach Perty i solidnym kopniakiem potraktował otłuszczone nerki.
– Wstawaj, gnido…
Z wciąż skrępowanymi rękami i pętlą zaciskającą się na szyi przy niemal każdym ruchu, sapiąc niemiłosiernie, wreszcie stanął na odrętwiałych nogach. Próbował wykręcić głowę i zerknąć przez ramię, lecz niemal natychmiast stalowe palce zacisnęły się na tłustym karku.
– Nie oglądaj się – padło polecenie i człowiek pchnął Pertę przed sobą w kierunku ciemnego korytarza.

 
Ciężkie, okute drzwi otwarły się, a Pertę wypchnięto na zewnątrz w pełnię południowego słońca. Oczy zareagowały tępym bólem, mimo natychmiast zaciśniętych powiek. Upadł na kolana, boleśnie kalecząc je na ostrych krawędziach kamieni. Odważył się wreszcie ostrożnie otworzyć obolałe oczy, ale kolejnych kilka chwil upłynęło, nim zdołał dostrzec cokolwiek. Przed nim ktoś stał. Widział czubki butów z licowanej skóry.
Perta powoli przeniósł wzrok wyżej. Nieznajomy stał pod słońce. Kupiec nie widział jego twarzy. Zorientował się tylko, że ów jest dosyć wysoki. Chyba wyższy od niego. Trudno było to określić, tkwiąc na klęczkach.
Tajemniczy mężczyzna przyglądał mu się, spoglądając nań z góry. Perta dostrzegał złowrogi błysk oczu. Wreszcie tamten odrzucił kaptur i ułapiwszy kupca za poły kaftana postawił na nogach. Teraz Perta mógł mu się wreszcie przyjrzeć.
Nieznajomy, z rozwichrzoną, rudawą czupryną, był młody, zaś Perta był absolutnie pewien, że nigdy wcześniej go nie widział. Mimo to nie mógł się oprzeć wrażeniu, że w tej, obcej przecież, twarzy dostrzega coś znajomego.

– Dziwisz się, co? – odezwał się mężczyzna, mierząc kupca chłodnym spojrzeniem niezwykłych oczu o złocistych tęczówkach. – Może coś sobie jednak przypominasz… Mówiono mi, że mam jej oczy.

Sterany umysł kupca pracował intensywnie. O czym ten bandyta gada? Czego ode mnie chce?

– Mam na imię Grin syknął Percie do ucha, obchodząc go wkoło.


Gdy znów znalazł się przed nim potrząsnął mu przed nosem jakimś mieszkiem roztaczającym obrzydliwą woń. Perta poczuł, jak wnętrzności podchodzą mu do gardła. Smród wywołał falę gwałtownych mdłości. Pomyślał tylko, że jeszcze chwila a przyjdzie mu zadławić się treścią własnego żołądka.

– Wiesz, co tu mam? – warknął Grin. Znalazłem was wszystkich. Ciebie zostawiłem sobie na koniec… Nie domyślasz się dlaczego?


Pojęcia nie mam! I gówno mnie to obchodzi! Ty, sukinsynu! Ty… morderco! Oczywiście, z gardła, Perta, zdołał wydobyć jedynie niezrozumiały bełkot. Knebel wciąż przecież tkwił w jego gębie.
Na ustach Grina wykwitł drwiący uśmieszek.

– Opowiem ci coś. Odświeżę pamięć...


Perta słuchał. Nie miał najmniejszej ochoty na jakiekolwiek opowieści, ale nie pozostawiono mu wyboru. Wreszcie zrozumiał... Pojął, dlaczego twarz młodego człowieka wydaje mu się znajoma. Zabije mnie... On mnie zabije…

– ...była moją matką – zakończył swoją opowieść młody mężczyzna.


W ponurym milczeniu obserwował twarz Perty, rozkoszując się rosnącą w jego oczach paniką. Wolno wysunął z pochwy długi, prosty sztylet.
Kupiec chciał skamleć, błagać o litość, o życie. Grin skrzywił się z niesmakiem, słysząc nieartykułowany bełkot wydobywający się spod knebla. Po nalanej twarzy więźnia popłynęły łzy strachu, a po nogawce szarawarów znów pociekła strużka ciepłej, cuchnącej cieczy.
Perta jęczał w panice. Zamknął oczy, nie chcąc oglądać zbliżającej się śmierci. Przerażenie podcięło mu nogi, gdy poczuł dotyk chłodnej stali na gardle. Upadł na kolana, które eksplodowały bólem. W pewnej chwili uczuł, że ręce ma wolne.
Otworzył oczy.
Grin oddalał się ku stojącemu opodal koniowi, spokojnie skubiącemu trawę. Wskoczył na niego. Potem, już siedząc w siodle, zbliżył się do Perty. Wymijając go, rzucił mu pod nogi obnażony sztylet.

 

– Nie wart jesteś, bym cię zabił…
KONIEC

2 komentarze:

  1. Jaaaa, dla mnie to jest bajka. Biję pokłony, bo czytam "Dzieci Żywiołów" i jestem zafascynowana tym, że zbudowałaś tak duży i pięknie rozbudowany świat. ;)

    OdpowiedzUsuń